To było tak: kiedy przeniosłam się do Sewilli, zamieszkałam w pokoju w służbowym mieszkaniu. Moje dwa wspomnienia to: autentyczny strach przed duchami, zanim zorientowałam się, że po prostu ściany są grubości kilku centymetrów i to, co słyszę tuż obok siebie, to sąsiedzi z mieszkania lewej (budziłam się zresztą potem na dźwięk budzika zza ściany) oraz przeraźliwe zimno przez kilka miesięcy z powodu powszechnego zresztą w Andaluzji braku ogrzewania.
Pewnego dnia zakopana pod wszystkimi kocami, jakie znalazłam, czytałam o Sewilli. Internetowa droga doprowadziła mnie na trop corrales de vecinos, czyli tradycyjnych sewilskich domów komunalnych, których niegdyś było w mieście zatrzęsienie, ale że były to domy biedne, większość z nich uległa rozbiórce. Część jednak uratowano, odremontowano i dalej były tam mieszkania.
Corrales de vecinos to był, prawdę mówiąc, najgłębszy dół miejskiej drabiny społecznej. Mieszkali w nich najubożsi, w maleńkich pokojach gnieździły się całe rodziny. Tak ograniczone warunki lokalowe zmuszały mieszkańców do prowadzenia życia na wspólnym dziedzińcu (skąd nazwa corral czyli podwórze). W dużych corralach na patio stawały piece chlebowe, murowane tary do prania, kapliczki, w mniejszych przynajmniej studnie i poidła dla zwierząt. Dziedziniec obiegały wąskie galerie podtrzymywane drewnianymi słupami: dziś w tych corralach, które się zachowały, te konstrukcje, malowane odważnie różnymi kolorami farby olejnej są źródłem uroku całości. Na corralach rosły też drzewa: cytryny i pomarańcze. Kwaśnym sokiem owoców zaprawiano papki z czerstwego chleba, czosnku i oliwy, żeby dodać im odrobinę smaku. Szybko rosnące pnące winorośle puszczano po skleconych z drewnianych słupków pergolach, żeby dawały cień w upalne dni. Andaluzyjska skłonność do ukorzeniania wszystkich połamanych gałązek kwiatów wypełniła corrale doniczkami róż i pelargonii, mięty i bazylii. Patrząc na stare zdjęcia łatwo zapomnieć, że za fasadą ukwieconego raju piszczała przeraźliwa bieda.
No więc takie właśnie corrale odkryłam ja: najpierw na stronach internetowych przeglądanych w moim dramatycznie zimnym mieszkaniu. Przeszłam do działania - i do stron internetowych z wynajmem mieszkań. Rzecz dzieje się w 2013 roku, ceny wynajmów są jeszcze przyzwoite, a te klitek w corralach: nawet bardzo. Kilka dni później odkrywałam już świat corrali od wewnątrz i była to przygoda z gatunku tych, jakie człowieka po prostu uszczęśliwiają, bo gołym okiem widzi, że banalnie mówiąc, świat jest piękny i sporo tego świata jest do zobaczenia tuż za progiem. Drzwi prowadzące na podwórza niczym absolutnie nie różniły się od każdych drzwi do sewilskich kamienic, za to za drzwiami każdorazowo zapierało mi dech w piersi: corrale były po prostu ujmująco śliczne z kolorowymi balkonami, drzewami pomarańczowymi, studniami bielonymi wapnem. I tak w jaśniutkie lutowe przedpołudnie trafiłam na Corral del Conde. Powiem jeszcze, zanim odpłynę, że to największy i najstarszy z sewilskich corrali, prawdopodobnie powstał jeszcze w czasach arabskich jako zajazd dla kupców, później zaś został przebudowany na potrzeby hrabiego-księcia (conde duque) de Olivares (stąd nazwa). Od 1980 na liście zabytków z najwyższą kategorią BIC (co znaczy, między innymi, że konstytucja gwarantuje wszystkim chętnym prawo do odwiedzenia tego miejsca).
Weszłam i oniemiałam. Podwórze było potężnych rozmiarów, wyłożone rzecznymi okrąglakami, w głębi znajdowała się autentyczna oaza: fontanna napełniała wodą dawne poidła dla zwierząt i kamienne misy do prania. Dookoła stare drzewa, w ich cieniu dziesiątki doniczek. Na samym środku dziedzińca rosła palma wysoka na kilkadziesiąt metrów: musi mieć dobrze ponad sto lat, bo palmy daktylowe rosną wolno. Jej cień krążył po corralu jak zegar słoneczny.
Mieszkania w Corral del Conde były też trochę większe niż w pozostałych corralach. To, które wynajęłam miało około 20m2. Drzwi otwierały mi się na drzewo pomarańczowe i prawie frontalny widok na fontannę w drzewach. Miałam na galerii swój stolik, gdzie o każdej możliwej porze przesiadywałam z nogami opartymi o barierkę, bezmyslnie zawieszona na patrzeniu. Maleńkie okienko od ulicy było wyrżnięte w murze grubym na ponad pół metra.
W corralu było dość ciepło w zimie (mimo braku ogrzewania), upojnie na wiosnę, znośnie w lecie i znów upojnie jesienią. Ciepłej wody brakowało często, zachodziły jaszczurki, mrówki zakradały się do cukru. Procesje Semana Santa przechodziły pod moim okienkiem i wyglądały jak obrazek w ramce. Wszyscy bez wyjątku lokatorzy 76 mieszkań na corralu romantycznie przymykali oczy na niedogodności: mieli wrażliwe dusze i prawie wszyscy - mały metraż mieszkań - byli singlami.
No i na corralu rzeczywiście miałam ducha. To znaczy: chcę wierzyć, że miałam. Wolę myśleć, że znikające z lodówki kawałki tortilli to nie moje - zresztą żadnymi innymi zdarzeniami niepotwierdzone - lunatykowanie. Wierzę w tego ducha. Sąsiad powiedział mi, że słyszał zza mojej ściany jakieś dziecko. Nazwałam go Eduardo i starałam się dobrze z nim żyć. Był duch, czy nie był - Corral del Conde to moje najszczęśliwsze sewilskie mieszkanie.
Bình luận